wtorek, 8 listopada 2011

fusing

Prawie miesiąc temu wzięłam udział w warsztatach fusing.
Jest to tworzenie biżuterii ze szkła. Szkło trzeba sobie najpierw samemu podocinać specjalnym nożykiem, maczanym w nafcie :)
Bite 2.5 godziny stałam przy wysokim stole i cięłam to nieszczęsne szkło. Plecy strasznie zaczęły mnie boleć, bo trzeba użyć sporo siły żeby dociskać nożyk idealnie pod kątem prostym.  Okulary ochronne bezlitośnie gniotły mnie w nos i za uszami.
W wielkich mękach stworzyłam parę malutkich kwadracików w kolorze turkusowym do kolczyków sztyftów, parę wielokolorowych kwadratów do kolczyków wiszących ( a może na wisiorki...) i jeden wisior o co najmniej dziwnym wyglądzie ;)
W ogóle to chyba na głowę mi padło, że wzięłam się za robienie kolczyków bo przecież z założenia powinny być dwa identyczne. A dociąć idealnie ileś tam takich samych kawałków szkła na dwa kolczyki to była masakra!!!
Te wszystkie moje dzieła miały być kilka dni później wypalane w pracowni w specjalnym piecu w jakiejś straszliwej wręcz piekielnej temperaturze. I tu się zaczął kłopot... Gdyby to było wypalane od razu, miałabym  wszystko u siebie w domu a tak muszę po to jechać po raz kolejny, żeby odebrać.
A ponieważ jestem niezmotoryzowana i skazana do południa na MPK, wybranie się z 15 miesięcznym dzieckiem na wycieczkę przez pół miasta w sezonie podwyższonej zachorowalności spowodowało, że do dziś dnia nie odebrałam swoich skarbów :(
Tym bardziej jestem zła,bo jestem straszliwie ciekawa efektu końcowego, który wcale nie jest  taki oczywisty. Szkło ma to do siebie, że w piecu może się wypalić bardzo różnie. Nie tylko czerwony może stać się nagle pomarańczowym, ale i szkło samo w sobie może się inaczej stopić  tylko z jednej strony...

I tak czekam na właściwy moment, żeby w końcu się wybrać na Fałata. Gdy w końcu mi się to uda i wydobędę swój fusing, zrobię foteczki i zamieszczę je na blogu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz